Komunizm traktował jak osobistą obrazę

Komunizm traktował jak osobistą obrazę
Z Mariuszem Urbankiem, autorem wznowionej książki Zły Tyrmand rozmawia Teresa Kaczorowska

– Porozmawiajmy o Leopoldzie Tyrmandzie, trwa jego rok. Czy z rozmów, które Pan przeprowadził z 70 jego znajomymi, Tyrmand wyłania się jako zdolny literat czy raczej utalentowany publicysta?

– Był świetnym i przenikliwym publicystą, którego ambicje literackie były większe niż talent. Powieści Tyrmanda raczej nie wejdą do kanonu literatury polskiej XX wieku. Ani najlepsza, autobiograficzny Filip, ani powieść z kluczem, czyli Życie towarzyskie i uczuciowe, do której dawno klucz został zgubiony, ani wreszcie legendarny Zły, który przecież nie dlatego przeszedł do legendy, że był świetnie napisany. Natomiast nie mam wątpliwości, że przeszły do historii książki i teksty polityczne Tyrmanda: Dziennik 1954, dla którego konkurencją mogą być tylko Piękni dwudziestoletni Marka Hłaski, pamflety Fryzury Mieczysława F. Rakowskiego czy Zapiski dyletanta. Bo nie wystarczy tylko nienawidzić ustroju, trzeba jeszcze zobaczyć w tym wielki temat.

– Ale wielu zachwycało się jego twórczością literacką, choćby Witold Gombrowicz czy Tadeuszowi Konwicki…
– Tak, Gombrowicz się twórczością Tyrmanda zachwycił, Zły bardzo spodobał się też Tadeuszowi Konwickiemu.

A Maria Dąbrowska, która najwyraźniej zazdrościła Tyrmandowi umiejętności pisania i krzywiła się, że to szmirowaty melodramat, przyznała, że się nie mogła od powieści oderwać. Takich opinii było znacznie więcej.
– Z kolei Józef Hen określił jego powieść Zły jako infantylną. Skąd tyle kontrowersji wokół twórczości i postaci Tyrmanda?

– Także Jarosław Iwaszkiewicz uważał Złego za współczesną Trędowatą i chodziło mu raczej o styl niż treść, która przecież z Trędowatą nic wspólnego nie ma. Z kolei Andrzej Kijowski napisał: owszem, Balzak, ale Balzak dla gówniarzy. Moim zdaniem Zły jest bardzo sprawnie napisaną powieścią popularną. Jest to przeniesienie westernowych postaci do rzeczywistości poststalinowskiej Warszawy. Tytułowy Zły to nie kto inny, tylko nawrócony rewolwerowiec, który zostaje szeryfem i broni swojego miasteczka przed bandytami.

Wielki sukces tej książki polegał głównie na tym, że Tyrmand opisał Warszawę, której oficjalnie nie było. Warszawę prostytutek, gangsterów, czarnego rynku, które ewentualnie pojawiały się jako absolutny margines społeczeństwa budującego socjalizm i demonstrującego przyjaźń ze Związkiem Sowieckim i wdzięczność za Pałac imienia Józefa Stalina. A te wtręty literackie, owe inwokacje do warszawskich redakcji, bram, bruku, nawet warszawskiego kurzu brzmią dzisiaj pretensjonalnie. I obawiam się, że tak samo brzmiały wówczas. Ale większość autorów mających za sobą po kilkadziesiąt książek nie jest w stanie przez całe życie wzbudzić tylu kontrowersji i zebrać tyle skrajnych opinii, co Tyrmand tylko jedną powieścią – Złym właśnie.
– Czy był dysydentem czy tylko chciał nim być? Niektórzy, m.in. jego redakcyjny kolega z Wilna Remigiusz Szczęsny, mówili w Pana książce, że Tyrmand był w młodości zwolennikiem komunizmu i Związku Sowieckiego…

– Tyrmand był bardzo konsekwentnym przeciwnikiem ustroju zaprowadzonego w Polsce po 1945 roku. Kontestował go na wszystkich dostępnych polach. Odmawiając płacenia kontrybucji i serwitiutów na rzecz władzy komunistycznej, patronując narodzinom jazzu w Polsce, demonstrując niezgodę na glajchszaltujący wszystko i wszystkich socjalizm, w którym z rewolucji zostało wyłącznie drobnomieszczaństwo. Nie zmienia tego fakt, że w 1940 roku, w zajętym przez Rosjan Wilnie, współpracował z polskojęzyczną „Prawdą Komsomolską” i napisał trochę tekstów, które dziś mogą razić krytyków, przekonanych, że byliby bohaterami zawsze i niezależnie od okoliczności, tylko nigdy nie mieli okazji tego udowodnić. Nie można zapomnieć, że Tyrmand był w Wilnie młodym, dwudziestoletnim zaledwie Żydem, uciekającym z Warszawy, którą za chwilę mieli zająć hitlerowcy, na wschód, bo jeszcze wtedy wydawało się, że to zdecydowanie lepszy wybór. Tak wybierało tysiące ludzi, którzy znaleźli się wtedy w Wilnie i we Lwowie.

– Było w nim jednak wiele sprzeczności. Na przykład w Polsce obnosił się jako ostentacyjny katolik, a w USA przeszedł na judaizm…
– Nie podejmuję się oceniać religijnych zawirowań w życiu Tyrmanda. Faktem jest, że urodził się w rodzinie żydowskiej, przed wojną odbył bar micwę, po wojnie ochrzcił się – ojcem chrzestnym był Stefan Kisielewski – a w USA wrócił do judaizmu. W stalinowskiej Polsce demonstracyjny katolicyzm był wyborem nie tylko religijnym, ale także politycznym, bo komunistyczna władza zwalczała Kościół. Stąd ten demonstracyjny krzyżyk, który nosił. Dziennik 1954 zaczyna się zdaniem „Rano raz jeszcze ukorzyłem się przed Bogiem”, które brzmi szczerze, choć w wielu innych deklaracjach Tyrmanda pobrzmiewa pozerstwo. Jego konwersja na judaizm była zaskoczeniem dla wielu ludzi, którzy znali go, ale rachunki z Bogiem są rzeczą najbardziej intymną i najtrudniej poddającą się ocenom. Religijność Tyrmanda przynosiła mu wyłącznie kłopoty, co każe myśleć, że była szczera.

– Ale wielu dostrzegało w całym Tyrmandzie sztuczność, pozerstwo, podszycie fałszem…
– Pewnie dlatego, że był mocno upozowany, ale to niekoniecznie oznaczało pozerstwo. Warto to odróżnić.

Bohdan Tomaszewski powiedział o nim „Nie był Clarkiem Gable’em ani Garym Cooperem, ale całe życie starał się postępować tak, jakby był jednym z tych wysokich, wspaniałych chłopców z Montany”, a to jednak nie tylko poza, to próba dorównani ideałowi. Krzysztof Teodor Toeplitz, przez wiele lat znajomy, przez jakiś okres być może więcej niż znajomy, powiedział mi, że Tyrmand całe życie pisał jeden utwór, zatytułowany „Tyrmand”. Wymyślił siebie i dopasowywał ten obraz do zmieniających się okoliczności. Mówił o sobie: „Jestem bokseł (nie wymawiał „r”), pijak i dziwkarz. Czy był bokserem to raczej problematyczne, nosił okulary, był niski i raczej słaby, choć jego druga żona, Barbara Hoff twierdzi, że potrafił się bić. Także pijakiem był umiarkowanym, a dziwkarzem nie większym niż wszyscy. Ale Tyrmand umiał smacznie o tym wszystkim opowiadać. Wiedział, że w powszechnej świadomości zapisuje się to, co jest dobrze opowiedziane i prawda historyczna nie jest temu w stanie przeszkodzić.

– Czy był zakompleksiony, czy pewny siebie, megalomański i egocentryczny?
– Na podstawie wszystkich opowieści, jakie udało mi się o Tyrmandzie zebrać, jestem przekonany, że nie był to brat łata, porywający wszystkich do szampańskiej zabawy, jak np. Roman Polański w tamtym czasie. Nie był to też wycofany, skromny, zakompleksiony człowiek. Bo gdyby był, nie byłby Tyrmandem. Maryna Kobzdejowa, która była świadkiem na ślubie Tyrmanda i Barbary Hoff powiedziała, że jego stosunek do świata był obsesyjny: „Ja i wilki”. Dlatego wolał atakować pierwszy, zanim zostanie zaatakowany. Myślę, że to było uzasadnione jego przeżyciami wojennymi i pochodzeniem, które mu wypominano – słynna była w gmachu YMCA, gdzie mieszkał, anegdota, jak to po meczu koszykówki ktoś pod prysznicem zwrócił mu uwagę: „Lolek albo zdejmij z szyi ten krzyżyk, albo załóż kąpielówki”. Bo Tyrmand był obrzezany. Zdzisław Sierpiński, człowiek, który oddał pierwsze strzały w Powstaniu Warszawskim, twierdził, że Tyrmand przez całe życie żałował, że nie bił się w powstaniu – bo to była w Warszawie legenda, której nie był w stanie nadrobić. Czy był egocentryczny? No był. Czy mógł nie być?

Moim zdaniem nie mógł, to warunek twórczości.
– A skąd wzięła się jego miłość do jazzu?
– Jazz był amerykański, a więc z definicji antysocjalistyczny. Był zakazany w radio, tępiony w salach koncertowych, więc wart promowania. Skoro sama władza była dość głupia, żeby muzykę czarnoskórych niewolników pracujących na plantacjach uznać za wrogą, to Tyrmand to wykorzystał. Zakochał się w jazzie podczas roku studiów w Paryżu, a po wojnie to była już tylko tego konsekwencja. Tyrmand uczynił z jazzu antysystemowy sztandar, nawet trochę wbrew samym jazzmanom, którzy po prostu chcieli grać ukochaną muzykę, bez oglądania się na ustrój, a władza tępiąc ich na siłę robiła z nich wrogów.

W 1955 roku, organizując jeszcze półlegalne jam sessions, Tyrmand zaczynał: – Gdy w okhesie jazzowych katakumb walczyliśmy z władzą… – i dalej już nie musiał nic mówić, bo przerywała mu burza oklasków.
– Jak rzeczywiście było z jego powodzeniem u kobiet: miał je czy raczej
się przechwalał?
– O tym, że się przechwalał mówią mężczyźni, a o powodzeniu kobiety. A w tej sprawie to jednak one są bardziej wiarygodne. Ale to powodzenie nie opierało się na jakichś szczególnych przewagach erotycznych, kobiety mówią raczej, że potrafił być czuły, opiekuńczy, delikatny, dowcipny, a uwodzi się słowami, a nie rozmiarem bicepsa. Rysia, o której w Dzienniku napisał, że była jedyną kobieta, którą naprawdę kochał i z którą chciałby mieć dziecko, opowiadała, że potrafił ją przekonać nawet do chodzenia na mecze bokserskie, choć boksu nie lubiła. Agnieszka Osiecka powiedziała mi: „Bo wy, faceci, robicie kariery, zajmujecie się polityką, gracie na giełdzie, a Leopold potrafił słuchać”. Inna z kobiet stwierdziła, że Leopold był typem mężczyzny, do którego przychodzi się wypłakać się w chusteczkę, a on w dodatku tę chusteczkę ma. Rzecz jasna nie był wolny od słabostek właściwych mężczyznom, to dlatego Bogna w Dzienniku 1954 ma 16 lat, choć w rzeczywistości miała prawie 19. Sławę polskiego Nabokova trzeba było po prostu lekko podrasować.

– Ale Bogna, „Lolitka”, piękna maturzystka, którą Tyrmand uczył języka polskiego i historii oraz romansował, nie wspomina go ciepło. Nie uważa go nawet za przyjaciela. Mimo iż poświęcił jej w Dzienniku wiele pięknych słów, stwierdziła, że Tyrmand zadbał tam tylko o własny obraz…
– Bogna to jedna z trzech najpiękniejszych kobiecych postaci polskiej literatury, obok Izabeli Łęckiej i Oleńki Billewiczówny, ale to tylko obraz stworzony przez Tyrmanda. Naprawdę relacja między nimi była belferska, on był guru, ona miała słuchać i pięknie wyglądać, żeby wszyscy mu zazdrościli. Pisał: „Bogna, demon bezmyślności i egoizmu (…) jest arcytworem przyrody”. Został jej kochankiem, zapewne dużo jej dał, otworzył oczy na świat, ale chyba równie wiele jej zabrał. Ona była nastolatką, to miał być dla niej romantyczny czas wchodzenia w życie, tymczasem dostała dwa razy starszego kochanka despotę. Charakterystyczny jest opis Tyrmanda pewnej prywatki, na którą zaprosiła go Bogna, żeby się nim pochwalić. Z dumą opisywał, jak pognębił jej kolegów z klasy, dając popis boogie-woogie. Napisał potem, że to On, Tyrmand, uosabia ich ideały życia.

– A jak było z jego elegancją? Ubierał się starannie, z dbałością o szczegóły, czy raczej śmiesznie?
– Tyrmand był przede wszystkim elegancki. Łatka bikiniarza, którą mu przyszyli niektórzy ludzie, nawet ci, którzy go w tamtym czasie znali, jest łatką krzywdzącą. Bikiniarstwo, bardzo konkretny sposób zachowania się i ubierania, Tyrmandowi było obce. Winne są te kolorowe skarpetki, które rzeczywiście nosił, choć nie były aż tak krzykliwe jak głosi legenda. Bo kolorowe skarpetki nosili i bikiniarze, i Tyrmand, z tym, że bikiniarze mieli oprócz tego buty na słoninie, wąskie spodnie, włosy zaczesane w kaczy kuper i krawat z palmami rosnącymi na atolu Bikini, gdzie Amerykanie dokonali próbnego wybuchu bomby atomowej, więc Bikini było antyradzieckie. A Tyrmand oprócz kolorowych skarpetek miał dobre buty, eleganckie spodnie, wełnianą marynarkę i kołnierzyk taki jaki w ostatnim filmie nosił Fred Astair, który słynny warszawski krawiec pan Daszkiewicz uszył odcinając dół koszuli i wstawiając w to miejsce łatę, bo przecież i tak nie widać. „Welwetowe spodnie, zamszowa kamizelka, angielska koszula, bardzo młodzieńczy, fularowy krawat, juchtowe półbuty i białe wełniane skarpetki” – tak opisał swój wygląd podczas potańcówki w domu rodziców Bogny.

Czytając jego zachwyty nad ubraniami można wręcz pomyśleć, że to niemęskie, ale dla Tyrmanda to była obrona przed szarzyzną i bylejakością bierutowskiej Polski, którymi czuł się zwyczajnie obrażony.
– Gdzie był bardziej sobą: w Polsce czy w Ameryce?
– To fałszywa alternatywa. Tyrmand był zbuntowany wobec rzeczywistości, każdej rzeczywistości. Pozostawał w sporze z dominującymi ideologiami, był każdorazowo w konflikcie z nosicielami jedynej racji, odrzucającymi myślenie inne niż ich własne. W tym sensie to nie on się zmienił, kiedy przyjechał do Ameryki, tylko zmieniał się świat wokół niego. W komunistycznej Polsce był w sporze z komunistami, bo to oni obrażali go swoją ideologiczną zawziętością i ciasnotą umysłową. Kiedy przyjechał do Ameryki, waszyngtońskie i nowojorskie elity skręcały właśnie w lewo – to był czas dzieci kwiatów, Woodstocku, protestów przeciwko wojnie w Wietnamie – a Tyrmand nagle zaczynał bronić Ameryki z westernów, które wielbił, przed Amerykanami. To był przekaz następujący: „Jesteście idiotami, jeśli myślicie, że żyjecie w obozie koncentracyjnym. Owszem, obozy istnieją, ale tam, skąd ja przyjechałem”. Ale oni nie chcieli mu uwierzyć. Tak jak nie wierzono mu w latach stalinowskich w Polsce, kiedy mówił, że można żyć nie idąc na kompromisy z komunistami. Wtedy, gdy tylu innych godziło się na to tylko po to, żeby dostać paszport i pojechać do Paryża.

– W takich razie w jakiej rzeczywistości Tyrmand był bardziej szczęśliwy, mniej zbuntowany, w ukochanej Warszawie czy za oceanem?
– Poziomu jego szczęścia nie podejmuję się ocenić. W Ameryce miał żonę, dwójkę dzieci, którymi mógł cieszyć się tylko cztery lata, ale kochał bardzo, miał stabilizację, ale musiał zrezygnować z pozycji, jaką miał w Warszawie, dziś powiedzielibyśmy celebryty, gwiazdy, człowieka, o którym rozpisują się portale plotkarskie. To była zmiana ogromna. A bunt? On będąc wicedyrektorem konserwatywnego Instytutu w Rockford, wydając dwa niszowe pisma, raczej nie uprawiał już buntu, to było dawanie świadectwa pewnego sposobu myślenia, chronienie idei, która wtedy była słabo obecna.

– Proszę jeszcze o skomentowanie słów Zygmunta Kałużyńskiego, który powiedział, że Tyrmand nie był żadnym autorytetem, że teraz dorabia mu się legendę, na którą nie zasługuje, a popyt na niego rośnie, bo był obsesyjnym antykomunistą…

– Kałużyński miał prawo Tyrmanda znienawidzić, kiedy przeczytał o sobie w Dzienniku, że jest mocno zbudowanym brunetem o twarzy rozradowanego szympansa. Dodatkowo Tyrmand włożył mu w usta słowa, że nie jest żadnym ideowcem, uprawia najstarszy zawód świata, bo sprzedaje się komunistom za pieniądze. Kałużyński mógł tak powiedzieć, ale wątpię, żeby naprawdę tak myślał. Ale paradoksalnie w tym co powiedział jest ziarno prawdy, na Tyrmanda antykomunistę jest popyt, nawet bardziej dziś, niż 28 lat temu, kiedy usłyszałem to od Kałużyńskiego. Dowodem było ogłoszenie przez poprzedni jeszcze Senat roku 2020 Rokiem Tyrmanda. Uzasadnienie buduje wizerunek Tyrmanda jako integralnego antykomunisty, tego, KTÓRY WIEDZIAŁ! Wykorzystując legendę Tyrmanda z okresu Dziennika 1954 i Złego promuje się Tyrmanda z okresu amerykańskiego. Moim zdaniem ze szkodą dla wielobarwności jego wizerunku.

(Tekst ukazał się w weekendowym wydaniu „Rzeczypospolitej Plus Minus, 28-29 września 2020 r.)