Masowy mord oficerów polskich z trzech sowieckich obozów zagłady

Masowy mord oficerów polskich z trzech sowieckich obozów zagłady
dr Teresa Kaczorowska /ŚRBnP/

Masowy mord oficerów polskich z trzech sowieckich obozów zagłady (w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie) oraz deportacje rodzin katyńskich po agresji sowieckiej – na podstawie książki Teresy Kaczorowskiej Dzieci Katynia /Children of the Katyn Massacre.

Wiosną 1940 roku Sowieci zamordowali 14 552 jeńców wojennych, umieszczonych jesienią 1939 r. na terenie Związku Sowieckiego – w trzech obozach po byłych świątyniach prawosławnych (monastyrach): Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Katyńskim strzałem w tył głowy zgładzono: 4421 jeńców obozu kozielskiego (głównie w lesie Katyńskim), 3820 obozu starobielskiego (w piwnicach NKWD w Charkowie) oraz 6311 z obozu ostaszkowskiego (w piwnicach NKWD w Twerze). Byli to oficerowie zawodowi i rezerwy Wojska Polskiego oraz funkcjonariusze Policji Państwowej, wywiadu, Korpusu Ochrony Pogranicza, sądownictwa, więziennictwa, duchowni, ziemianie, literaci („kwiat polskiej inteligencji”).

Scenariusz zagłady jeńców z trzech jenieckich obozów był podobny: przewożono ich zawsze na miejsce śmierci pociągiem (ok. 200 km), prawie po dwustu dziennie z każdego obozu. Mordowano nocami: w kazamatach urzędów NKWD, a jeńców Kozielska także w lesie smoleńskim. Grzebano zbiorowo, w kopanych codziennie świeżych dołach. Zawsze na pięknie położonych terenach rekreacyjnych NKWD (las pod Smoleńskiem, Piatichatki pod Charkowem, Miednoje koło Tweru), zasypywano świezo pomordowane ciała i sadzono las. Aby nikt nie dowiedział się o tym masowym, jednym z najbardziej bestialskich morderstw drugiej wojny światowej.

Ponadto w innych obozach i więzieniach byłej Polski kresowej zamordowano na terenie dzisiejszej Ukrainy 3435 Polaków (spoczywają głównie w Bykowni pod Kijowem), a na Białorusi – 3870 (prawdopodobnie pogrzebano w Kuropatach pod Mińskiem); razem 7 305. W sumie masakra katyńska pochłonęła 21 857 ofiar polskiej inteligencji. Zbrodni dokonano wiosną, w kwietniu i maju 1940 roku. Była dziełem rosyjskiego NKWD. Wniosek o rozstrzelanie polskich jeńców wojennych złożył ludowy komisarz spraw wewnętrznych, Ławrientij Beria. Decyzja o zagładzie polskich oficerów zapadła 5 marca 1940 roku – oprócz Stalina pod rozkazem podpisali się najwyżsi funkcjonariusze państwa sowieckiego i KPZR: Mołotow, Woroszyłow, Kaganowicz, Kalinin i Mikojan.

Oficerców Wojska Polskiego oddano pod dozór i jurysdykcję policji politycznej, czyli NKWD, a nie armii, co było niezgodne z przepisami genewskiej konwencji o jeńcach wojennych. Warto dodać, że od początku 1940 roku w trzech obozach, Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, dokonywano przesłuchań, zakładano teczki osobowe, próbowano pozyskać jeńców do celów agenturalnych. Poza nielicznymi wyjątkami cel ten się nie powiódł. Dlatego Beria do wniosku o rozstrzelanie oficerów polskich dołączył uzasadnienie: „Wszyscy są zatwardziałymi i nieprzejednanymi wrogami władzy sowieckiej”.

Moja książka Kiedy jesteście, mniej boli…, 2003/ Children of the Katyn Massacre, 2006/ Dzieci Katynia, 2010 przybliża tę do dziś nieosądzoną, nieukaraną, a nawet niepotępioną przez świat masową zbrodnię II wojny światowej – poprzez losy 20 synów i córek zgładzonych oficerów polskich. Ich dzieci znalazłam w sześciu państwach, na obydwu półkulach świata: w Polsce, na Litwie, Ukrainie, w USA, Kanadzie, Izraelu. Przeszły rozmaite koleje życia. Zostały nie tylko sierotami (czasem całkowitymi, bo ich matki nie wytrzymywały psychicznie i szybko podzieliły los swoich katyńskich mężów), ale od najmłodszych lat skazano ich na poniewierkę, tułaczkę, więzienia sowieckie i niemieckie, często wygnanie z kraju na zawsze.

Są wśród moich bohaterów wywiezieni do obozów zagłady i na przymusowe roboty, zarówno na terenie Niemiec, jak i Rosji Sowieckiej. Są członkowie ruchu oporu: Szarych Szeregów, Związku Walki Zbrojnej, Armii Krajowej; są uczestnicy zrywu narodowego jakim było Powstanie Warszawskie. Dziś różnych zawodów, z bogatym bagażem przeżyć, ale zawsze ze skazą Katynia… Wśród 20 moich bohaterów mojej książki są również deportowani w głąb Rosji. Przypomnieć warto, że były cztery wielkie wywózki w głąb ZSRR, tak zwane „oczyszczania z antyradzieckiego elementu”.

Pierwsza, 10 lutego 1940 roku, kiedy wywieziono 220 tysięcy ludzi; druga, 13 kwietnia 1940 roku – 320 tysięcy, trzecia w czerwcu 1940 roku – 240 tysięcy oraz czwarta na przełomie lipca i sierpnia 1941 roku – 200 tysięcy. Dalszą „czystkę” z okupowanych przez Sowietów terenów Polski przerwała agresja Niemiec na ZSRR. Trudno dziś ustalić dokładną liczbę deportowanych. Większość źródeł emigracyjnych podaje prawie 2 miliony osób, inne: 1-1,7 mln. Wywożono zawsze bydlęcymi wagonami, nagle, zabierając wszystkich członków rodzin, nie licząc się z ich wiekiem ani stanem zdrowia. Nie wiadomo dokładni ilu, ale na pewno wielu z nich, nie wytrzymało nawet trudów drogi na zsyłkę.

Dwóch z 20 bohaterów mojej książki „Dzieci Katynia”, synów oficerów polskich zgładzonych w zbrodni katyńskiej, zostało wywiezionych wraz z matkami i rodzeństwem – do Kazachstanu i na Kołymę. Są to: Wesley Adamczyk z Chicago, rocznik 1933, syn zawodowego oficera WP Jana Franciszka Adamczyka z Równego oraz Roman Sidor ze Lwowa, rocznik 1932, syn nauczyciela i porucznika rezerwy WP Władysława Antoniego Sidora. Obydwaj pochodzą z południowo-wschodnich Kresów II RP. Chciałabym przybliżyć ich niezwykłe losy, gdyż wiele rodzin katyńskich przeszło podobne koleje. Bo właśnie rodziny katyńskie, czyli żony oficerów z dziećmi, jako jedne pierwszych, znalazły się na listach wywózek w głąb Rosji sowieckiej.

Mały książę i bajki

„Wesley Adamczyk opowiada po polsku, jednak z mocnym akcentem amerykańskim. Często przeprasza i pyta o brakujące polskie słowa. Czasami mówi z oczyma pełnymi łez. Jest człowiekiem południowo-wschodnich Kresów, ale rodzice pochodzili z Małopolski. […] Jego ojciec Jan Franciszek, urodzony 21 stycznia 1893 roku w Ciężkowicach, był zawodowym oficerem. Po złożeniu matury w Nowym Sączu został w sierpniu 1914 roku powołany do armii austro-węgierskiej. Ukończył szkołę oficerską w Judenburgu, walczył podczas I wojny, był kilkakrotnie ranny i odznaczany. Znał języki: polski, niemiecki, włoski, francuski. Czworo z ośmiorga jego rodzeństwa wyemigrowało w latach 1906-12 do Stanów Zjednoczonych.

Kiedy odradzało się państwo polskie młody porucznik zaciągnął się 7 listopada 1918 roku na ochotnika do Legionów Piłsudskiego. Został dowódcą kompanii piechoty, walczył z bolszewikami. […] Po odzyskaniu niepodległości Jan Franciszek Adamczyk trafił na wcielone do Rzeczypospolitej ziemie zachodniego Wołynia do miejscowości Sarny, niedaleko Łucka. Uczestniczył w tworzeniu struktur nowego państwa. Dzielił majątki magnackie, współorganizował infrastrukturę rolną, pomagał nowo przybyłym otrzymywać gospodarstwa, pożyczki, zapomogi. 5 lipca 1921 roku poślubił Annę Schinagiel, o cztery lata młodszą od siebie córkę adwokata.[…]

W Sarnach Adamczykowie doczekali się trojga potomstwa. Urodzony 14 stycznia 1933 roku w stolicy Wiesław był najmłodszy; przed nim przyszli na świat brat Jerzy (1922) i siostra Zofia (1926). – Byliśmy wychowywani w tradycyjnym, patriotycznym i dostatnim domu – Wesley ze łzami wspomina szczęśliwe dzieciństwo, zadziwiając znakomitą pamięcią o licznych szczegółach z dziecięcych lat. – Dzieciństwo okazało się eliksirem mego życia, źródłem siły w najtrudniejszych chwilach. Dzieciństwo to fundament, tożsamość, korzenie; to od niego zależy jakim się zostanie człowiekiem. Do dziś czerpię z niego energię. […]

W 1938 roku Adamczykowie przenieśli się do miasta, do Łucka nad rzeką Styr. Ojciec zaczął pracować w banku rolnym, choć wciąż wyjeżdżał w teren, kontrolując wciąż osadnictwo na Wołyniu. […] Wspomina: – Któregoś wieczora przyszedł do mojego łóżka ojciec. Był w mundurze. Powiedział na pożegnanie: „Wiesiu, kocham cię. Ale muszę jechać do wojska. Zajmuj się matką…”
Jako sześcioletni chłopiec nie wiedział wtedy co to znaczy. Czuł jednak niepokój. Okazało się, że widział ojca po raz ostatni. A matki nie umiał ocalić…

[…] Rodzina Adamczyków przeniosła się z miasta znowu do Sarn. Po niemieckiej ofensywie rozpoczęła się druga, niespodziewana: od wschodu napadli na Polskę Sowieci. Rozpoczęły się bolszewickie plądrowania i wywózki ludności. Matka zaczęła piec suchary, pakowała je do worków. A w bieliznę zaszywała biżuterię. Od ojca przychodziły listy. Pisał, że jest w niewoli sowieckiej w Starobielsku. Ostatni list dostali w marcu 1940 roku.

Nadszedł 14 maja 1940 roku, w przeddzień imienin Zofii. Mama upiekła trzynastoletniej córce Zosi ciasteczka. Nagle w połowie nocy usłyszeli głośne walenie do drzwi. NKWD gwałtownie je wyważyło, zanim starszy brat, siedemnastoletni Jurek, zdążył je otworzyć. Drzwi pchnęły go mocno, chłopiec zalał się krwią. Wiesio zapamiętał, że kapitan NKWD miał granatowy mundur i czerwony pas na spodniach. Nakazał rodzinie, która wyszła z łóżek w piżamach, czekać na dole przy drzwiach, a jego ludzie plądrowali dom. Chłopcu utkwiło też, że za każdym oknem widział twarz sowieckiego żołnierza z karabinem. […]

Kapitan NKWD nazwał ich polską burżuazją i wrogami ludu. Oznajmił ostro, że są aresztowani i mają tylko godzinę na zabranie niezbędnych rzeczy. Wiesio poszedł więc do swego pokoju, aby wziąć swoje bajki i zabawki. Kapitan zrobił się czerwony z wściekłości, szła mu piana z ust. Nazwał go małym polskim księciem, nie pozwolił niczego zabrać. Polecił swoim ludziom, aby podpalili jego i ojca książki.

– To był szok. Do tej pory widziałem w życiu tylko kulturalnych i spokojnych ludzi. Teraz zobaczyłem kogoś wściekłego, rozjuszonego, pełnego nienawiści. Poznałem człowieka Sowieckiego Sojuza. Poznałem barbarzyńców, o których opowiadał mi ojciec jak setki lat temu napadali na Polskę – mówi dziś Wesley.

Załadowano matkę i jej troje dzieci na ciężarówkę. Pod osłoną nocy, bagnetów i karabinów, w blasku płonących polskich woluminów, zawieziono ich do więzienia w Równem. Spędzii tam prawie trzy tygodnie. W jednej dużej sali, na gołej podłodze. Były tam kobiety i dzieci, trochę starców. Wkrótce znaleźli się w pociągu, w jednym z bydlęcych wagonów. Wesley do dziś pamięta: na końcach wagonu trzy poziomy drewnianych półek z sianem, pośrodku cuchnąca kloaka. I gęsto od zmęczonych, udręczonych, spoconych ludzi.

– Byłem dobrze wychowany, więc przez kilka dni nie mogłem się przemóc, aby na ich oczach załatwić swoje potrzeby fizjologiczne […] – wyznaje ówczesny siedmiolatek. Ta koszmarna podróż w czerwcowym upale, przeważnie bez wody i żywności, trwała około trzech tygodni. Nazwy mijanych pod drodze miejscowości były zakryte, aby deportowani nie wiedzieli dokąd ich wiozą. Umarłych po drodze wyrzucano z pociągu. […]

Wysadzono ich w północno-wschodnim Kazachstanie, niedaleko miasta Kustanaj, przy samej granicy z Syberią. Niewielki sowchoz Sharmamulzak był jednym z 2600 miejsc w ZSRR, dokąd deportowano polskie rodziny. Kazachstan był miejscem zsyłki inteligencji, szczególnie rodzin polskich oficerów.

Kazachowie mieszkali w lepiankach: bez podłóg i okien, bez wody, ściśnięci jak sardynki. W głodzie, smrodzie i straszliwej nędzy. Z milionami wesz i pcheł, które trzeba było całymi godzinami zabijać pomiędzy paznokciami. Latem panowały straszliwe upały, zimą ostre mrozy i syberyjskie zawieruchy śnieżne, tzw. burany. […] Po kilku miesiącach rodzinę Adamczyków przeniesiono do pobliskiego miasteczka Siemieziorka. Była tam fabryka walonek. Pomimo, iż zmieniali lepianki aż cztery razy, wszy nigdzie nie dawały im spokoju. Złożyły nawet jaja na rzęsach Wiesia; dostał zapalenia oczu. […] Starsze rodzeństwo musiało pracować w lesie. […]

Po uderzeniu Niemców na Sowietów nasilał się głód. Kończyły się ich suchary, biżuteria. Od śmierci ratowała ich czarna mąka i gotowana z niej „prażucha”. Jednej sierpniowej nocy 1941 roku przyszli enkawudziści i zabrali Jurka. Chcieli go wcielić do rosyjskiego wojska. Odmówił, pomimo iż obiecali mu po dwóch miesiącach oficerski stopień. Był to już czas amnestii i porozumień polsko-sowieckich. W październiku tego roku Jurek postanowił zaciągnąć się do Armii Polskiej w ZSRR. Matka specjalnie nie oponowała. Wierzyła, że syn spotka tam ojca, od którego nie mieli sygnału. Zimą 1941/42 głód stał się jeszcze większy. Mróz też. Zdobycie opału i ryb było nie lada problemem. Wiesio pamięta, że z głodu nie mógł spać. Resztki suchara żuł całymi godzinami.

Wiosną, latem i jesienią 1942 roku deportowani „łagiernicy”, którzy jeszcze nie umarli, a mieli odwagę i siłę – poszli na południe Związku Sowieckiego, aby ratować się wyjściem z armią generała Władysława Andersa do Persji. Z danych encyklopedycznych: ZSRR opuściło wtedy 114 tysięcy Polaków (spośród około 1,7 mln deportowanych), w tym 25 tysięcy osób cywilnych (wśród nich 13 tysięcy dzieci). Z tych ewakuowanych oraz Wojska Polskiego na Środkowym Wschodzie, powstała Armia Polska na Wschodzie. Anna Adamczykowa, z dwojgiem dzieci, podjęła ryzyko wydostania się z niewoli. Po dwóch latach i dwóch miesiącach zsyłki w Kazachstanie.

W lipcowy dzień 1942 roku, wziąwszy dzieci za ręce, bez żadnych walizek, ale jeszcze z resztkami rodowej biżuterii, opuściła lepiankę. Bez pozwolenia NKWD, bo przedłużało ono formalności związane z wyjazdem. – Był upał, wędrowaliśmy długo. Z nóg lała mi się krew – Wesley pamięta ogromne zmęczenie podczas tej ucieczki. Cudem dostali się na pociąg jadący do Ałma-Aty, a potem dalej na zachód. Do dziś z bólem serca wspomina tę dwutygodniową, morderczą podróż, nieopodal granicy z Chinami, Afganistanem, i dalej przez Kirgizję, Uzbekistan, Turkmenistan. Opowiada:

– Jeszcze czuję ten ścisk w pociągu, straszliwy upał i smród. Widzę chorych ludzi. Niektórzy pasażerowie chorowali na dezynterię i załatwiali się pod siebie. Na mijanych peronach stacji kolejowych widziałem wiele schorowanych, leżących pokotem dzieci, mniej więcej w moim wieku. Wygłodzonych, z cieknącą z oczu ropą, z zapadniętymi klatkami piersiowymi. Ogolonych. Po ich nogach łaziło robactwo. Chłopców od dziewczynek odróżniały jedynie ogromne, powiększone jakąś chorobą genitalia. Jako dziewięciolatek pytał wtedy Boga dlaczego pozwala na takie nieludzkie sytuacje. – To wszystko wpłynęło na moją wiarę. Pytałem mamę: czy Bóg jest ślepy? – tłumaczy, że nie rozumiał milczenia Boga wobec tylu nieszczęść.

Po dwóch tygodniach dojechali do obozu w porcie Krasnowodsk w Turkmenii. Rozpoczęli poszukiwania ojca i brata. Matka chodziła codziennie od jednostki do jednostki, nikt jednak nie słyszał o Adamczykach. W końcu znalazła w jednym z sowieckich szpitali Jurka. Był prawie umierający, wykończony z głodu. Zdobyła jakąś kurę, karmiła syna rosołem. Spędzili z nim kilka dni. Ale przybył „Kaganowicz” – okręt, którym mieli dostać się do Pahlavi nad Morzem Kaspijskim w Persji. Musieli pożegnać się z Jurkiem. Matka przeżyła szok, że zostawia chorego syna, a męża nie znalazła. Wtedy docierały już pierwsze sygnały o sowieckim mordzie polskich oficerów…

Wesley przymyka oczy:
– Na pokładzie „Kaganowicza” było cztery i pół tysiąca cywili i wojska. Upał niemożliwy! Ciasno, że ani się położyć, ani dotrzeć do toalet. Potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy za burtę. Płynęliśmy dwa dni. Bez wody i jedzenia. Persowie bali się nas wpuścić do portu, bo statek był straszliwie oklejony odchodami pasażerów. Podwozili nas na wybrzeże łódkami. Pod nadzorem Brytyjczyków przybyszy z ZSRR najpierw odkażano przeciwko chorobom, wszom i innemu robactwu. Kwarantanna trwała dwa tygodnie. – Matka nie mogła znieść tego piekła. Zachorowała, zabrali ją do szpitala – dodaje, że podczas odwszawiania leżeli na plaży, na matach. – Po paru dniach i ja zapadłem na jakąś chorobę. Wiem, że straciłem przytomność i trafiłem do szpitala. Był to namiot z chorymi dziećmi.

Kiedy odzyskał przytomność szukał matki i siostry wśród tysięcy ludzi. Ale na plaży, gdzie razem przebywali w obozie, był tylko piasek i palmowe liście. Dowiedział się, że „Sybiracy” zostali przeniesieni do Teheranu. Wtedy zaczęła się jego tragedia jako sieroty.

– Zdałem sobie nagle sprawę, że zostałem sam, w obcym kraju – podkreśla, że miał dziewięć lat. – Płacząc patrzyłem w niebo. Wzywałem Boga, a widziałem tylko mewy. Znowu stwierdziłem, że Bóg jest głuchy i ślepy.

Pahlavi od Teheranu dzieliły skaliste góry i przepaście. Do dziś pamięta przeprawę przez nie ciężarówkami. […] W hangarze w Teheranie trzeba było sobie znaleźć miejsce. Jego, sierotę, przygarnęła na koc kobieta z trojgiem dzieci. […]
Jedzenie podawano z kotłów. Wieczorami palono wielkie ogniska, tam Wiesio poszukiwał siostry i matki. I kiedyś usłyszał znajomy głos. To była Zosia… Też przejechała przez góry sama. […] Przez całe tygodnie szukali matki. Aż któregoś dnia Zosia ją znalazła… Wróciła straszliwie smutna, przyniosła parę butów. Powiedziała: „Wiesiu, nasza matka umarła. Nic z niej nie zostało tylko te buty. Przeszły z nami tysiące kilometrów, wyprowadziły nas z więzienia na wolność”…

Zosia znalazła matkę w jakimś szpitalu, zaledwie w godzinę po jej śmierci.
– Dlaczego Bóg nie mógł jej podarować chociaż tej godziny? – rozszlochał się Wesley. Poza butami córce oddano też złote kolczyki matki i obrączkę ślubną. Mają je do dziś w Ameryce. Był 18 października 1942 roku. Dwie sieroty pogrzebały matkę, na perskiej ziemi, następnego dnia. Wiesio nie mógł jej zobaczyć. Z powodu upałów i panujących epidemii, bo Polacy umierali jak muchy, nie pozwolono otworzyć zabitej gwoździami trumny. […] Od czasu pochowania matki, w polskiej części cmentarza Dulap w Teheranie, nie był na jej grobie. Najpierw utrudniała to jego niełatwa sytuacja materialna, potem niekorzystne stosunki amerykańsko-arabskie, wojny, trudności z otrzymaniem wizy. […]

Brat Jerzy nie wiedział nic o śmierci matki, nie był na jej pogrzebie. Służył w Armii Polskiej w Iraku, w 2. Korpusie Pancernym generała Władysława Andersa, osłaniając w latach 1942-44 zagłębie naftowe Mosul-Kirkuk. O śmierci matki dowiedział się w 1943 roku, podczas jedynych odwiedzin młodszego rodzeństwa w Teheranie. […] Potem, po opuszczeniu Bliskiego Wschodu Jurek walczył na froncie włoskim, między innymi pod Monte Cassino i Piedemonte. Był parę razy ranny, przez całe życie nosił w twarzy odłamek żelaza z kuli. Po demobilizacji w Wielkiej Brytanii wyemigrował w 1951 roku do Chicago, dwa lata po Wiesławie.

– Po wojnie stał się zupełnie innym człowiekiem, zrujnowanym psychicznie rozbitkiem – ocenia brat Wiesław. – Nie mógł się pogodzić, że walczył na wszystkich frontach o wolny kraj, tyle przeżył, że Polska znalazła się wśród zwycięzców, a on stracił ojczyznę.[…] Jerzy nigdy nie zaznał prawdziwego szczęścia. Pomimo, iż był przedwojennym wychowankiem szkoły jezuickiej w Chyrowie na Wołyniu, w Ameryce musiał zadowolić się pracą w warsztacie. Choć bardzo przystojny, nie zaznał miłości, nie doczekał potomstwa. Umarł w 1998 roku, mając 76 lat. […]

Zosia i Wiesio byli w Persji do końca 1945 roku. Pomimo, iż rodzina z Chicago ubiegała się o przyjazd sierot, władze amerykańskie nie śpieszyły się z ich przyjęciem. Wojna się kończyła, a osierocone dzieci nie wiedziały co ze sobą począć. Wiesio trafił na pewien czas do ochronki w Teheranie. Podczas jego odwiedzin Zosia wybrała się któregoś dnia do brytyjskiej ambasady. Jak wszędzie pytała o ojca. Usłyszała, że polskich oficerów zamordowali w Katyniu Sowieci. I że ojciec jest na tej liście. – Ja jednak wciąż nie wierzyłem – mówi Wesley. […]

Zosia z Wiesiem tułali się po Bliskim Wschodzie aż do stycznia 1948 roku. Dwa lata byli w Libanie. […] Pod koniec 1947 roku nadarzyła się okazja powrotu z innymi Polakami do kraju. Po długim namyśle zdecydowali z Zosią, że nie pojadą. Nie istniał już przecież ich dom, ziemia, najbliżsi. A sowiecki system zdążyli poznać. W styczniu 1948 roku zdecydowali, że popłyną angielskim okrętem transportowym z Egiptu do Liverpool. W drodze do portu w Egipcie przemierzyli jeszcze Palestynę i Syrię.

W Anglii spotkali, po kilku tygodniach, brata Jurka. Zrujnowanego wojną… Wiesław zaczął uczyć się w polskiej szkole, blisko uniwersytetu Cambridge. Zamieszkał w obozie, w wakacje pracował na farmie. Jednak wrogie traktowanie Anglików, straszliwe zimno, głodowe porcje żywieniowe nie sprzyjały jego aklimatyzacji na Wyspach Brytyjskich. […] Wspomina:
– Gdybyśmy z kolegami nie łapali gołębi z drzew, nie gotowali z nich rosołu i nie podkradali żywności z magazynów, to nie przeżylibyśmy.

W listopadzie 1949 roku ciotka Maria z Chicago przysłała mu dokumenty i bilet do USA. […] Wesley wyjechał z Anglii z pięcioma dolarami w kieszeni, statkiem Acqvitania, który miał swój ostatni rejs. Znał po angielsku zaledwie trzydzieści słów. Płynąc przez dziewięć dni policzył, że w ciągu dziesięciu lat dziecięcej tułaczki przebył przez dwanaście krajów i trzy kontynenty, a teraz właśnie zmierzał na czwarty… I prosił Boga, aby był to już ostatni etap jego włóczęgi, aby w Ameryce znalazł wreszcie swój dom… […]”.

***
I ten dom Wiesław Adamczyk znalazł… Ciocia Maria, młodsza siostra jego ojca, była krawcową w Chicago. Jej mąż zajmował się naprawą mebli. Zajęli się osieroconym chłopcem. Wesley ukończył highschool i studia chemiczne na Uniwersytecie DePaul. Będąc studentem pracował jako mechanik lokomotyw – mieszkał już wtedy i utrzymywał się sam. Potem, jako inż. chemik, pracował w Lever Brothers Co. w Hammond w stanie Indiana, aż do emerytury w 1995 roku. Ponadto grał w brydża. W latach 80. był w setce najlepszych, od 1982 roku jest w encyklopediach najlepszych brydżystów świata.

Przeżył dwa małżeństwa, miał dwóch synów, doczekał się kilku wnuków. W 1990 roku poczuł misję opisania swego dzieciństwa oraz sowieckich kłamstw na temat Katynia. Aby „rozerwać łańcuchy na sercu” napisał swoje wspomnienia . W 1998 roku odwiedził z synem obóz w Starobielsku i cmentarz na Piatichatkach w Charkowie. Dopiero wtedy pogrzebał ojca, uwierzył, że został zamordowany. Przez prawie pół wieku żywił bowiem nadzieję, że rodzic gdzieś żyje… Dla upewnienia się trzyma w komodzie do dziś oszkloną hebanową szkatułę z plakietką: „Wiesław Adamczyk, Charków, 27 czerwca 1998 r.”. A także rzeźbę Matki Boskiej Katyńskiej oraz ziemię z cmentarza w Charkowie…

Jedenasty batiar Lwowa

„Roman Sidor ze Lwowa , w 1940 roku ośmioletni chłopiec – był synem nauczyciela i porucznika rezerwy Władysława Antoniego Sidora i Olgi, też nauczycielki. Dotknęła go druga deportacja: nocą 13 kwietnia 1940 roku. Miał z matką trafić do północnego Kazachstanu. – Przyszli po nas też nocą, w liczbie podobnej jak podczas aresztowania ojca – wspomina Roman Sidor, który wszystko doskonale pamięta. – Zabrano nas na furmanki. Pogoda była dżdżysta. Jechaliśmy po błotnistych bezdrożach, w niewiadomym kierunku.

Wagon był zwyczajny, bydlęcy, krótki, dwuosiowy. Mieścił około dwudziestu osób. Kobiet, mężczyzn i dzieci w różnym wieku. Oprócz prycz i żłobka na potrzeby fizjologiczne, w przebitej dziurze w drzwiach był też malutki, żelazny piecyk. Trafili na pryczę na samej górze, po prawej stronie. Mieli trochę pościeli, odzieży i jedzenia. Wspomina najbliższych sąsiadów. Kilkutygodniowe bliźniaki z młodą matką, stale płaczące. Nie wiadomo jak długo jechali, jedną albo dwie doby. W ciemnościach, bez wstawania, bez jedzenia, w nieznośnym hałasie, huku pociągu i płaczu dzieci.

– To był koszmar! Ale ja nie kaprysiłem, choć o mało się nie udusiłem. Zrobiłbym wszystko, co nakazałaby mi mama. Wszystko, aby przeżyć – opowiada […] Opatrzność losu, wręcz cud, sprawiły, że w Baranowiczach, podczas wyjścia z wagonu po odbiór przydziału chleba, udało im się zbiec. Zabrali tylko teczkę, głównie ze srebrem stołowym. W mieście mieli przyjaciół i znajomych. W Baranowiczach przeżyli jednak zaledwie kilka dni. – Zanim mama nie wyszła do sklepu – wzdycha syn. Nie przyznała się enkawudzistom, że są uciekinierami. Zabiliby. Trafili do majątku w Równopolu, cztery kilometry od Baranowicz. W pięciopokojowym domu ogrodzonym drutami kolczastymi, z jedną wieżyczką i strażnikiem, nie było zdrowych mężczyzn. Jedynie kobiety, dzieci i kilku starców.

– W pustych wnętrzach na podłodze leżała tylko słoma – wspomina Roman Sidor. – Rób co chcesz, leż gdzie chcesz, śpij na czym chcesz. I gdzie Moskwa, tam zawsze straszne wszy i pluskwy. Spaliśmy jak bydło. W obozie tym przetrzymywano kilkadziesiąt osób. Na podwórzu stała polowa kuchnia, gotowano codziennie pęczak, pęczak, pęczak… Omaszczony jedynie zgorzkniałym olejem.

– Dlatego do dzisiejszego dnia ani razu nie wziąłem do ust pęczaku – dowcipkuje.

Zapamiętał stamtąd kilka ciekawych nazwisk, między innymi były tam panie Rodziejewiczowa, Moraczewska, księżna Światopełk-Mirska oraz inne żony i siostry zamożnych oraz wpływowych Polaków z Kresów. Troje dzieci księżnej Mirskiej rozmawiało z nią równie dobrze po polsku, jak po rosyjsku i francusku. Były straszliwie zawszone. Któregoś dnia je zabrali. […]

– Po liście mamy, odwiedziła nas któregoś dnia jej siostra, czyli ciocia Janka, też nauczycielka – opowiada. – Przyjechała furmanką. Przywiozła miód oraz inną żywność. I gorzałkę dla Moskali. Przygotowywaliśmy się do kolejnej ucieczki….
18 maja 1940 roku znalazł się z matką w gęstym lesie. Noc, wilgoć, koszmarnie gryzły komary. – Czuję jeszcze te pogryzienia, bo nie miałem okrycia na głowę. Doszliśmy jakoś do torów. Po raz pierwszy spałem idąc.

Nad ranem byli w Baranowiczach. Ksiądz w parafii nie chciał ich przygarnąć. Jakąś dorożką, potem wozem wiejskim, dostali się do stacji Hańcewicze, wsiedli do pociągu i przyjechali do Lwowa. Przytuliła ich dalsza rodzina z podlwowskiej wsi.

– Boso, bo boso, ale poili nas tam mlekiem i karmili prawdziwym chlebem. Kołchozu wtedy jeszcze nie było. Najgorsze było to, że nie mieliśmy żadnych dokumentów – opowiada Roman Sidor, zadziwiając wspaniałą pamięcią. Matka w końcu zaryzykowała. Poszła do władz z prośbą o wydanie paszportu. Chciała uczyć w szkole. Wiedziała, że po wywózkach polskiej inteligencji sowieckim okupantom brakowało nauczycieli. Znała cztery języki: polski, rosyjski, ukraiński i białoruski.

– I otrzymała paszport na pół roku, na panieńskie nazwisko. Już 6 września 1940 roku przybyliśmy do Zagórza, czternaście kilometrów na południe od Lwowa, do wiejskiej szkoły. Zwracałem się do mamusi „ciociu”. Udawałem jej osieroconego siostrzeńca. Z kolejnego miejsca tułaczki wyniósł taki obraz: skromna wieś, 150 chałup. Żyli Polacy, Ukraińcy, Niemcy i jeden Żyd. Ani kościoła, ani cerkwi. – Pierwszy raz w życiu miałem inną nauczycielkę niż mama, panią Pazdrij. Oceny? Same celujące. Choć język był całkiem inny, ukraiński – wspomina. 22 czerwca 1941 roku dziewięcioletni Romek usłyszał w nocy bomby nad Lwowem. Obudził się i zawołał: – Mamusiu! Tatuś wróci, słychać wojnę!

Sowieci nie byli przygotowani na tę napaść. Niemcy szybko zajęli Lwów i okoliczne tereny. Olga Sidorowa, żona polskiego oficera, wróciła do nazwiska męża. Zaczęła być lepiej traktowana. Została kierowniczką szkoły i jedyną nauczycielką w sąsiedniej wsi Kuhajów. – To tam dowiedzieliśmy się z „Gazety Lwowskiej”, że ojciec zginął w Katyniu – spuszczając głowę powtarza, że pomimo przejść z bolszewikami łamiącymi wszelkie prawo, trudno było im jednak uwierzyć w unicestwianie polskiego narodu. Wciąż pozostawała nadzieja: może to pomyłka?

27 lipca 1944 roku znowu przyszli do Lwowa Sowieci. Opowiada:

– W okolicy wciąż ubywało polskich rodzin. Przesiedlali, wywozili, wsadzali do więzień. Zniszczyli kościoły, wygnali polskich księży. Ale mamy nie ruszyli. Została nauczycielką. Olga Sidorowa żyła jednak w skrajnym ubóstwie. Poza pracą w wiejskiej szkole uprawiała ogródek, hodowała kozę, kilkanaście kur. Roman, począwszy od siódmej klasy, czyli od września 1945 roku, uczył się w szkołach we Lwowie. Matce trudno było go utrzymać. Wychowywał się w domu dziecka, przebywał w internacie. Na dwa miesiące przed ukończeniem szkoły średniej znowu został zatrzymany przez NKWD. Był uczniem dziesiątej klasy. Został aresztowany 2 kwietnia 1949 roku, przy katedrze ormiańskiej we Lwowie […]

Romana Sidora sądzono 13 lipca 1949 roku, w Sądzie Obwodowym przy Placu Halickim. Wyrok: dziesięć lat pozbawienia wolności w dalekich obozach ZSRR. – Nawet wtedy byłem w białej koszuli – uśmiecha się gorzko. – Choć w więzieniu numer 1 przy ulicy Łąckiego siedziałem z dwudziestoma ośmioma mężczyznami na powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych. Ona była tylko jedna. To beczka parasza na odchody: cuchnąca, kalecząca tyłki. Obok niej stało wiadro z wodą do picia, też śmierdzącą.

O gułagu opowiada niechętnie.

– Za dużo o tym gadać. Wszystko, co Sołżenicyn napisał w „Archipelagu Gułag”, to prawda. Nie wiedziałeś gdzie jesteś, co stanie się z tobą za pięć minut. A czemu jeszcze nie zabili, też nie wiesz – powtarza. Najpierw odsiadywał wyrok w więzieniu nr 2 (Brygidki na Kazimierzowskiej) we Lwowie. Stamtąd został przewieziony specjalnymi wagonami na Kołymę, aż nad Morze Ochockie. Spędził w łagrach dokładnie pięć lat, trzy miesiące i jedenaście dni. Zwolniony wcześniej, dzięki amnestii Chruszczowa, 19 lipca 1954 roku. Miał wtedy 22 lata. Zanim dotarł do Lwowa zachorował na ciężką żółtaczkę. Anioł Stróż pomógł mu znaleźć się w krajowym szpitalu w Chabarowsku. Zachował stamtąd szpitalny dokument mówiący o tym, że przeszedł „bolezń Botkina”.

– Pamiętam, że oddawałem czerwony mocz i biały kał. Wyżyłem cudem. Ach, ile tych cudów było w moim życiu? – nie umie ich policzyć. Wie, że Kołymę przeżył tylko co dziesiąty więzień. Do Lwowa wrócił dokładnie na urodziny matki, 17 października 1954 roku. Olga Sidorowa była schorowana, leczona w szpitalach, przerzucano ją ze szkoły do szkoły. Ostatnio uczyła w Czerkasach.
– Mogliśmy w 1956 roku wyjechać do Polski, mieliśmy zaproszenie od cioci Misi – kontynuuje opowieść. – Ale co byśmy robili? Ja po Kołymie, bez wykształcenia. A matka, żona oficera straconego w Katyniu, prawie na noszach. […]

Musiał powtarzać dziewiątą i dziesiątą klasę szkoły średniej. Na przechowywanych do dziś świadectwach czwórkę ma tylko z przedmiotu „konstytucja”. Reszta to piątki. W 1956 roku otrzymał upragnioną maturę. Matka, kiedy przestała uczyć, nie dostała ani emerytury, ani mieszkania. Dożyła ostatnich dni w przytułku dla nauczycieli. Zmarła mając 53 lata, w 1960 roku. Spoczywa na cmentarzu Lewandowskim we Lwowie […] Roman Sidor, wbrew przeciwnościom losu przeciwnościom, ukończył Politechnikę Lwowską.

W 1967 roku odebrał celujący dyplom inżyniera chemika. Pracując w zakładzie chemicznym, a po dziesięciu latach w Instytucie Eksperymentalno-Technologicznym, wychował dwoje dzieci. Każde miał z inną żoną. […] W maju 1989 roku Roman Sidor pojechał do Katynia. Samotnie. – Czułem, że pochowałem wtedy ojca – mówi. Przywiózł stamtąd ziemię. Część wsypał do lśniących, metalowych pojemników z wygrawerowanym napisem: „Katyń 1940”. Niektórym rozdaje te porcje w prezencie, pomimo, iż na co dzień boryka się z ciężką sytuacją materialną”.

Konsekwencje deportacji

Moja książka (w kilku wydaniach) opisuje – na podstawie konkretnych dwudziestu losach żyjących jeszcze świadków historii – jak niezmiernie złożone i dramatyczne było życie katyńskich dzieci oraz ich matek (wdów katyńskich – żadna z dwóch wspomnianych wyżej nie dowiedziała się nigdy czy naprawdę zginęli ich mężowie). Deportacje w głąb Rosji, a rodziny katyńskie były na zsyłki szczególnie narażone – stanowią do dziś najbardziej okrutny fragment ich życia. Pokiereszowały im dzieciństwo, pozbawiły domów, matek, miłości rodzinnej, normalnego rozwoju.

Rzuciły cień na całe ich późniejsze życie – utrudniając wykształcenie, normalne funkcjonowanie, w wielu przypadkach wypędzając z kraju. Na pewno takiego losu nie mogli przewidzieć ich ojcowie (mężowie), podczas II wojny światowej jeńcy sowieccy, elita polskiego narodu, niezłomni patrioci, którzy po długiej 123-letniej niewoli budowali odradzającą się II Rzeczpospolitą. Wierzyli oni w lepszą przyszłość kraju oraz swoich dzieci, nie podejrzewając nigdy, że życie zgotuje im zgoła inny scenariusz, nie raz prawdziwą gehennę z odciśniętym piętnem katyńskiej zbrodni.

Dzieci pomordowanych oficerów, których losy zamieściłam w książce, doczekały się ujawnienia zbrodni, choć nie osądzenia, ukarania i potępienia winnych. Mogą jednak wreszcie pojechać na groby swoich ojców i oddać im hołd. Mimo iż wielu żałuje, że szczątki ich ojców zostały daleko, na ziemi katów… Mogą także domagać się sprawiedliwości na niwie międzynarodowej – w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu (dwoje moich bohaterów złożyło pozwy przeciwko Kremlowi, sprawa jest w toku).

(Odczyt został wygłoszony na konferencji Światowej Rady Badań nad Polonią, Muzeum Niepodległości, Warszawa, 12-13 kwietnia 2013. Zostanie opublikowany przez IPN w pokonferencyjnej publikacji)