Ostatni Mohikanie Z Maciaszkowa (Reportaż z Argentyny)

Ostatni Mohikanie Z Maciaszkowa (Reportaż z Argentyny)

Teresa Kaczorowska

OSTATNI MOHIKANIE Z MACIASZKOWA

W Domu Spokojnej Starości pod Buenos Aires wymierają ostatni, zapomniani przez wszystkich żołnierze spod Monte Cassino. Jeszcze niedawno była tam polska śmietanka wojskowa, zwracano się do siebie „panie generale”, „panie pułkowniku”…
Argentyna po II wojnie światowej przyjęła tysiące polskich uchodźców wojennych (źródła mówią o 16-22 tys.). Byli to w większości inteligenci, zdemobilizowani na Wyspach Brytyjskich, po bojach na wszystkich frontach żołnierze 2. Korpusu gen. Władysława Andersa, lotnicy RAF i uczestnicy innych formacji Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

Większość walczyła od pierwszych dni września 1939, aż do końca – w wojskach lądowych, lotnictwie i marynarce wojennej – przeciwko połączonemu atakowi reżimów Niemiec i Rosji sowieckiej. Przeszła obozy koncentracyjne, zsyłki na Sybir, przymusowe roboty, pustkowia Azji, gorące piaski Afryki. Polscy uchodźcy w Argentynie pochodzili przeważnie z Kresów (dzisiejszej Litwy, Białorusi i Ukrainy), nie mieli więc gdzie powrócić. Ponadto ich ojczyzna przyjęła system komunistyczny, czego nigdy zaakceptować nie mogli.

– Dziś przebywają tu ostatni Mohikanie, najczęściej Sybiracy z armii Andersa – mówi matka Monika, przełożona sześciu sióstr albertynek, które opiekują się mieszkańcami Domu Spokojnej Starości im. Jana Pawła II w Martin Coronado, 20 kilometrów do Buenos Aires. – Są przeważnie w stanie ciężkim, wielu z demencją. Na 33 mieszkańców tylko ośmiu jest samodzielnych, najstarszy liczy 100 lat.

Dom Spokojnej Starości istnieje w Argentynie od 1982 roku. Wybudowano go dzięki darowi jednego z byłych oficerów lotnictwa – Zdzisława Skarbka Tłuchowskiego. Należy do pobliskiego klasztoru OO. Bernardynów w Martin Coronado, siedziby Polskiej Misji Katolickiej w Argentynie (nazywanego Maciaszkowem).

– Dom jest bardzo potrzebny, zapewnia opiekę samotnym kombatantom. Siostry albertynki zasługują na hołd i uznanie za pracę nad nimi – mówi przełożony klasztoru, o. bernardyn ks. dr Herkulan Wróbel, autor publikacji o wychodźstwie polskim w Argentynie, w tym o misji polskich sióstr albertynek.

Dom utrzymywany jest wyłącznie z opłat jego mieszkańców. Emerytury Polaków nie są jednak wysokie, mimo iż w Argentynie piastowali ważne funkcje i mają duży wkład w jej rozwój. Byli w nowej ojczyźnie inżynierami i technikami (szczególnie elektrycznej), specjalistami od budowy dróg, mostów, fabryk, nowoczesnych osiedli, produkcji maszyn i konstrukcji; zasłużonymi także w rzemiośle. Wielu było też profesorami, pedagogami, architektami, lekarzami, prawnikami, artystami. Po kryzysie w Argentynie, około dwóch tysięcy wychodźców przeniosło się w latach 60. do USA, Kanady, Australii, gdzie też zasłużyli się jako wybitni fachowcy.

– Do powojennego rozwoju Argentyny przyczynili się głównie emigranci, zahartowani podczas walk, w obozach koncentracyjnych, łagrach, w surowym klimacie Syberii – mówi Franciszek Ślusarz, rocznik 1924, prezes Stowarzyszenia Kombatantów Polskich w Argentynie. Sam także pracował w elektrowniach, obok wielu polskich żołnierzy. Prezesowi SKP najpiękniejsze lata też zabrała wojna. Urodził się w Lidzie, wywieziony wraz z rodziną w 1940 roku do płn. Kazachstanu, gdzie przeszedł gehennę jak wszyscy zesłańcy.

W 1942 roku wyjechał z 2. Korpusem Polskim do Iraku, potem do Palestyny, Libanu, Egiptu, a na początku 1944 – wraz z 8. Pułkiem Artylerii Przeciwlotniczej Ciężkiej – do Włoch i brał udział w walkach pod Monte Cassino. Później był operatorem radarów, w lipcu 1946 wyjechał do Anglii, skąd po dwóch latach – do Argentyny. Franciszek Ślusarz pozostał samotny, nie ma dzieci, ale na razie sobie radzi. Zna kilka języków, współpracuje z kombatantami angielskimi, francuskimi; uczestniczą razem w uroczystościach, także w rocznicach bitwy pod Monte Cassino (w Buenos Aires jest pomnik).

– Stowarzyszenie Kombatantów Polskich w Argentynie należało tutaj do największych organizacji polonijnych. Liczyło ponad 20 tysięcy członków, w tym kilku generałów, kilkudziesięciu pułkowników i wielu podoficerów. Trzymali się razem, wspierali, bawili. Obecnie Stowarzyszenie liczy 73 osoby, ale już tyko 23 to kombatanci – informuje Ślusarz, w siedzibie SPK, przy ulicy Sarmiento 2338 w Buenos Aires.
Większość wygnańców polskich już dawno spoczywa w egzotycznej ziemi, która dała im szanse na wolne życie. Dziś dożywają tylko najwytrwalsi.

Pielęgniarka z armii Andersa

Los 87-letniej Weroniki Zajączkowskiej – Kresowiaczki, zesłańca Syberii, żołnierza Andersa, z którego armią przeszła cały bojowy szlak, przez Bliski Wschód, bitwę pod Monte Cassino, aż po demobilizację na Wyspach Brytyjskich i emigrację za ocean – jest najbardziej typowy dla tysięcy Polaków, którzy po II wojnie trafili do Argentyny. Wojny doświadczyła już jako 17-letnia, świeżo upieczona maturzystka.

Podczas mobilizacji, w sierpniu 1939, sprzedawała kanapki na dworcu kolejowym w swoim rodzinnym Grodnie. Doskonale pamięta tamten 1 września – naloty samolotów niemieckich, wyjące syreny, bombardowanie miasta. W Grodnie stacjonował 67. Pułk Wojska Polskiego, tam spadło najwięcej bomb. Jej ojciec był urzędnikiem wojskowym, matka wychowywała pięcioro dzieci. Na front powołano jej najstarszego brata, służył w polskiej żandarmerii. Zaginął – jego los do dziś jest nieznany.

Niemcom pomogli Rosjanie, zadając Polakom 17 września 1939 zdradziecki nóż w plecy. Grodno broniło się jeszcze trzy dni, a co się potem działo pani Weronika wylicza jednym tchem: eksterminacja inteligencji, bolszewickie prześladowania, wywózki w głąb Rosji.
– Jestem Sybiraczką – podkreśla, poprawiając okulary, w swoim jednoosobowym pokoju Domu Spokojnej Starości w Maciaszkowie. Opowiada piękną, kresową polszczyzną, bez obcego akcentu, mocno już pochylona. Niedawno, 2 lutego 2009, otrzymała od polskiego rządu Krzyż Zesłańców Sybiru. Przekazała go do tworzonego Muzeum Historii Polski. Dlaczego? – Bo nasza młodzież niewiele o nas wie. A powinna! – tłumaczy swoją decyzję, choć Krzyż Zesłańców Sybiru bardziej się jej podobał niż ten za bitwę pod Monte Cassino.

Na Sybir NKWD zabrało ją z ojcem i dwoma braćmi: 19-letnim i 15-letnim. Przyszli po nich nocą, 10 lutego 1940, z bagnetami. Całe szczęście, że pozwolili jej wziąć ciepły płaszcz i burty narciarskie, bo zima była okrutna, śnieżna, mróz do 40 stopni. Matka zemdlała, więc jej nie zabrali (dzieci nigdy już jej nie zobaczyły, nie były też na grobie w Grodnie, gdzie spoczęła w 1945 roku). Siostra wyszła już za mąż. – Mnie wynieśli na rękach. Broniłam się przed aresztowaniem – mówi nie bez dumy pani Weronika.

Zapakowali ich do wagonów towarowych jak sardynki w puszce i wieźli prawie miesiąc. Pociąg ze straceńcami zatrzymywał się potajemnie, tylko na bezludziu. Jedzenie przynoszono w wiadrach, najczęściej proso, trochę chleba i tran. Tych, którzy dożyli, wysadzono w kołchozie na Syberii. Zima była straszna, domy lepianki, z jedną izbą dla ludzi i drugą dla zwierząt.

– Wrzucili nas do obory, na słomę. Stały w niej dwie krowy, po jednej dla każdej z dwóch rodzin mieszkających w tej lepiance. Po dotrwaniu do wiosny, przeżyliśmy powódź, niektóre lepianki popłynęły z wodą. Potem zabrali nas na budowę, do rozładunku i noszenia kamieni, cegieł, wapna. Za zupę lurę i kawałek chleba. Mieszkaliśmy w barakach, przy żelaznym piecyku ogrzewanym słomą i „plackami z odchodów zwierzęcych”. Nocami zamarzały rzęsy. Bez mydła, za to w nieodłącznym towarzystwie wszy. Nasza zsyłka trwała ponad dwa lata.

Po amnestii w 1942 roku cała „polska Syberia” uciekała do tworzonego polskiego wojska. Ona z ojcem i braćmi też przyjechali do Samarkandy, która okazała się doliną śmierci. Wygłodzeni, wycieńczeni w łagrach Polacy umierali tam tysiącami – na tyfus, cholerę, czerwonkę. Zmarł też jej ojciec i starszy brat, została tylko z młodszym, choć też przeszli tyfus. Z 2. Korpusem Polskim dostali się pierwszym transportem do Persji.

– Skończyłam tam dwa kursy, dla kierowców i pielęgniarek. Potem pracowałam w wojskowych szpitalach w Palestynie, Egipcie, najdłużej we Włoszech, opatrując rannych, m.in. z bitew pod Monte Cassino i Ankony – opowiada.

Pielęgniarką była również po demobilizacji – w Anglii i Szkocji. Tam poznała męża, podporucznika Henryka Ostrowskiego. Był osiem lat starszy, pochodził z Poznania, miał dyplom SGH. Spędził pięć lat w niewoli niemieckiej, po zwolnieniu ważył 45 kilogramów. Znał kilka języków, więc w Anglii pracował jako tłumacz i oficer łączności. Do Polski nie mogli wrócić, wiedzieli, że będą prześladowani. Po wszystkich okropnościach wojny nie chcieli też widzieć Europy. Wybrali Argentynę, zaś jej brat, który w armii Andersa miał misję specjalną i pracował w wywiadzie – Kanadę.

Opowiada, że w 1949 roku Argentyna była krajem mlekiem i miodem płynącym. Tanie mięso, mleko, duży rynek pracy, dopiero od 1955 wszystko się zmieniło. Wzięli ślub w Buenos Aires, w którego okolicach osiedliła się większość polskich wychodźców wojennych. Mąż dostał dobry etat w fabryce traktorów, ona wychowywała córkę i zajmowała się domem. Zbudowali dwa domy, najpierw mniejszy, potem luksusowy. Córka ukończyła uniwersytet, została doktorem chemii. Wyszła za mąż za Argentyńczyka, ale nie ma dzieci.

– My, Polacy, uprzemysłowiliśmy Argentynę. Była tu surowa ziemia, bez dróg, wodociągów, telefonów. A przyjechała wykształcona w Polsce inteligencja: inżynierowie, technicy, lekarze, humaniści – uważa.

Dziś większość argentyńskich wygnańców z II wojny światowej wymarła. Od 21 lat nie żyje też jej mąż. Spoczął na argentyńskiej ziemi w wieku 71 lat, razem z matką, która przyjechała do jedynego syna. Poumierały też wszystkie pani Weroniki przyjaciółki. Niedawno w Kanadzie odszedł też jej jedyny ocalały z wojny brat. W Polsce, której nigdy z mężem nie odwiedziła, też straciła wszystko.

Z kolei w luksusowym argentyńskim domu, zaczęto ją okradać. Kiedy zabrano jej już całą biżuterię, postanowiła spędzić resztę życia w Maciaszkowie, gdzie chwali opiekę. – Mamy tutaj wszystko, czego w tym wieku nam potrzeba: modlitwę, opiekę lekarską, nie musimy martwić się o jedzenie i bezpieczeństwo.

Przebywa u sióstr albertynek od dziewięciu lat. Tęskni jednak za bliskimi, za ojczyzną. Coraz częściej wracają obrazy rodzinnego Grodna – otoczonego Niemnem i pięknymi lasami, gdzie zbierała grzyby, jagody. Dziś została sama na świecie. Nie odwiedziła jej nawet córka, gdyż pracuje w laboratorium jednej ze znanych firm kosmetycznych aż w Brazylii. Ale często telefonuje. Jej brat w Kanadzie też był bezdzietny. Czy dziś, mając 87 lat, ma żal do losu?

– Ja przebaczyłam wszystkim, ale mój brat nie mógł. Choć i mnie boli… Ale jak długo można żyć z pretensjami do świata? – pyta. Jednak płacze i prosi: – Niech w historii nasza walka na wszystkich frontach i wygnanie będą odnotowane. Bo my, Polacy, kochamy Boga i tak szybko zapominamy o krzywdach. Tak łatwo wszystkim przebaczamy…

Radiotelegrafista spod Monte Cassino

Władysław Dąbrowski miał 21 lat, kiedy w 1941 roku Sowieci zabrali go z całą rodziną ze wsi Gyszki pod Przemyślem do Nowosybirska. Nie chce o tym okresie się rozwodzić. – Pracowaliśmy w tajdze, żyliśmy z czterystu gramów chleba dziennie – do dziś mówi pięknie po polsku, z charakterystycznym kresowym zaśpiewem. Ma świetną pamięć.

W styczniu 1942 zostawił na Syberii rodzinę i wstąpił do 2. Korpusu. Na Bliski Wschód wyjechał 27 marca 1942, kolejno do Persji, Iraku, Jordanii, Palestyny. Z 3. Dywizją Strzelców Karpackich znalazł się w grudniu 1943 w Italii, a w maju 1944 walczył pod Monte Cassino. Jako radiooperator.

– To było piekło. Podobnie jak późniejsze uderzenia na Ankonę, czy Bolonię. Zginęli prawie wszyscy moi koledzy. Spoczywają pod Monte Cassino, które po daremnych próbach wojsk francuskich, angielskich i nowozelandzkich my zdobyliśmy, zatwierdzając na ruinach klasztoru sztandar z białym orłem – opowiada w swoim jednoosobowym pokoju Domu Spokojnej Starości im. Jana Pawła II. Wyprostowany, szczupły, z laską. Z przedwojenną klasą – pochodzi z wojskowej rodziny. W 1946 roku wyjechał w ramach demobilizacji na Wyspy Brytyjskie. Anglików nie znosi, podobnie jak Amerykanów.

– To zdrajcy. Zabrali nam całe Kresy w zamian za Pomorze. Wiedzieliśmy, że Niemcy się o nie upomną, co obecnie trwa. Anglicy po wojnie wypędzali do domu, choć kiedy lotnicy polscy byli im potrzebni, to nosili ich na rękach. Nie chcieli wiedzieć, że my, też zwycięzcy tej wojny, po powrocie do kraju trafimy za kraty lub na cmentarz.

Dlaczego w Anglii wybrał Argentynę na drugą ojczyznę? Znał ten piękny kraj, jego historię i kulturę. I pokochał od razu. W Ognisku Polskim w Buenos Aires poznał żonę, miał z nią córkę, wykształcił ją, był szczęśliwy. Sam przepracował całe życie w stolarni. Córka jest magistrem biologii, wyszła za Argentyńczyka z fermą drobiu. Doczekał dwojga wnucząt.

Polskę odwiedził tylko raz, w 2001 roku. W Zielonej Górze żyje jeszcze jego siostra Zuzanna, jej dzieci. Większość pozostałej rodziny umarła podczas zsyłki na Syberii. W Maciaszkowie dużo czyta, słucha radia, ogląda telewizję. Lubi porozmawiać, zwłaszcza o historii i polityce, chwali wielkie serca sióstr albertynek. Chociaż mu przykro… Zdecydował się na dożywanie w tym domu, bo nie chciał przeszkadzać córce i wnukom. Żonie zostawił willę, bo znienawidziła go na stare lata i nie mogli ze sobą wytrzymać. Ma też żal do Polski – że o żołnierzach Andersa zapomniała.

– Opuściła na kompletnie. Polskie władze miały więcej serca dla Rosjan stacjonujących przez 50 lat w naszym kraju, a dla nas, bijących się o jej niepodległość na wszystkich frontach, zabrakło złotówki, pamięci, wdzięczności… – wzdycha. Jest jednak i dumny z ojczyzny – że jako pierwsza w bloku sowieckim odzyskała wolność, która przeniosła się na inne kraje.

„Babcia Stefania”

Siwiutka, o niebieskich oczach i twarzy pooranej zmarszczkami Stefania Kazimiera Kozłowska urodziła się w 1923 roku, w Zosinowie pod Kutnem. Osierocona w dzieciństwie, od najmłodszych lat musiała ciężko pracować w 12-hektarowym gospodarstwie, jak wszystkie z jej czworga rodzeństwa. Ukończyła też przyklasztorną szkołę rolniczą w Skrzeszewach koło Żychlina.

Pamięta jak po wybuchu II wojny światowej Niemcy rozpoczęli swoją władzę od likwidacji polskiej inteligencji – transporty z nauczycielami, inżynierami, księżmi jechały z Kutna do obozów koncentracyjnych. Ona dostała dokumenty, że jest Niemką – granica przebiegała zaledwie 200 metrów za jej domem. Przeprowadziła przez nią do Generalnej Guberni prawie tysiąc osób, aż jesienią 1943 została aresztowana i skazana na rok więzienia.

Przeszła kazamaty Żychlina i Wronek, potem pracowała w fabryce butów drewnianych w Bawarii (po 16 godzin dziennie). W Wiedniu miała trafić transportem do Auschwitz, ale wstawił się za nią przebywający w niewoli wujek – brat jej matki, z uniwersyteckim dyplomem ekonomii, też wysiedlony spod Zosinowa. W Austrii naziści już nie przyznali jej „białej rasy”, tylko polską. Od tamtej pory nosiła na ubraniu literkę „P”. Na sześć tygodni trafiła do pracy w stajni, a potem w chlewni u Austriaczki.

 

– Świnie to czyste zwierzęta, w osobnym kącie śpią, jedzą, załatwiają potrzeby. A jak lubią się kąpać! – mówi, że każdego dnia, pod bieżącą wodą, szorowała szczotką ponad 40 świń.

Później przeniesiono ją do obory, gdzie oprzątała i trzy razy dziennie doiła ręcznie 15 krów. Z nimi mogła rozmawiać, rozumiały jej płacz. Była z krowami prawie półtora roku, aż do końca wojny.

Latem 1945 włączyła się w pracę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Znała już niemiecki, rosyjski, ukraiński (później nauczyła się też włoskiego i angielskiego). Dostała polski mundur, stopień sierżanta, wojskową pensję. Przez półtora roku jeździła i ewidencjonowała na Zachodzie rozproszonych żołnierzy polskich, pomagając im zakończyć wojenny exodus.

Na gondoli w Wenecji zakochała się, od pierwszego wejrzenia, w przyszłym mężu – Grzegorzu Hołdowańskim, zasłużonym sierżancie spod Monte Cassino. Pochodził z Wołynia, był też deportowany przez Rosjan na Sybir i opuścił „nieludzką ziemię” z armią Andersa. W ramach demobilizacji trafili potem do Anglii, gdzie wzięli ślub i doczekali syna. Bali się jednak wybuchu III wojny światowej, a do sowieckiej Polski wracać nie chcieli.

– Anglicy, w nagrodę, że sprzedali Polskę, to rozwieźli nas za darmo po całym świecie –uśmiecha się gorzko pani Stefania. Do dziś ma jasny umysł i wszystko pamięta. Zgłosiła z mężem, że chcą wyjechać do Australii, Kanady, USA, Wenezueli lub Argentyny. – Wszędzie trzeba było czekać albo podpisywać umowy pracy. Tylko Argentyna przyjmowała od razu – motywuje wybór z 1947 roku.
W Lanus, 60 kilometrów od Buenos Aires, pomagała mężowi prowadzić sklep spożywczy. Przynosił niezłe dochody, po sześciu latach zbudowali duży dom, stać ich było na pomoc rodzinom z Polski. – Nasze dochody dzieliliśmy zawsze na trzy części: dla nas, mojej rodziny i męża. Aż któregoś dnia siostra napisała mi z Polski: „Cieszymy się, że jesteś w Argentynie, bo dzięki Twojej pomocy kupiliśmy pralkę i telewizor”. Dopiero wtedy przestałam jej posyłać pieniądze, gdyż my tych dóbr jeszcze się nie dorobiliśmy…

Od początku starała się też pomagać miejscowej parafii argentyńskiej, mimo iż proboszczem był ksiądz niemiecki. Dziergała do kościoła obrusy, szyła, uczyła języków, potem zorganizowała szkołę dla dorosłych. Została znaną w okolicy „Babcią Stefanią”.
Syn Zbigniew ukończył średnią szkołę, został handlowcem i prowadził już własny sklep. Ożenił się z Argentynką, doczekali dwojga wnucząt. Mąż zmarł jednak młodo, mając 63 lata. Od tamtego 1977 roku zaczęła podnajmować część domu.

Długo nie mogła odwiedzić Polski, choć zawsze marzyła, aby zobaczyć jeszcze rodzeństwo. Ale co uskładała sobie na podróż i prezenty, to musiała przeznaczać pieniądze na operacje. Przeszła ich kilka, bo latami chorowała na raka „wędrującego po całym ciele”. Dopiero w 1992 roku wyrobiła polski paszport (wcześniej nie chciała mieć „czerwonego” obywatelstwa) i rok później wyjechała na trzy miesiące. Mieszkała u siostry w Łęczycy, jeździła po kraju, odwiedziła rodzinny Zosinów. I… zakochała się w Polsce.

– Wróciłam inna, chora z tęsknoty. Nie wiedziałam kim jestem, Polką czy Argentynką. Popadłam w apatię, nie mogłam nawet czytać. Wtedy syn kupił mi bilet, doradził, abym pojechała jeszcze raz i zdecydowała gdzie chcę żyć. I ujrzałam już inną ojczyznę… Wróciłam wyleczona z choroby na Polskę.

Dlaczego trafiła do Domu w Maciaszkowie? – Po 22 latach podnajmowania domu zaczęłam bać się samotności, a nie chciałam przeszkadzać synowi i jego rodzinie – mówi pięknie po polsku, wymawia wyraźnie każdą sylabę (przez 20 lat nauczała polskie dzieci i młodzież podczas wakacyjnych obozów harcerskich w Cordobie). – Chciałam też mieć kontakt z językiem ojczystym. Synowa i wnuki nie mówią po polsku, my zaś z synem nie umiemy z sobą inaczej rozmawiać – wyjaśnia spokojnie, z pogodną twarzą.

Zaczęła szukać polskiej instytucji, gdzie mogłaby spędzić ostatnie lata. Odwiedziła kilka razy Dom Spokojnej Starości w Martin Coronado. Była tam wtedy sama śmietanka, zwracano się do siebie „panie generale”, „panie pułkowniku”, ale powoli i „Babcię Stefanię” zaczęto przyjmować życzliwie. Pewnego dnia kazała się zawieźć synowi do Maciaszkowa. Syn osłupiał, a jeszcze bardziej jego żona Cristine. Podarowała im swoją biżuterię, sprzedała dom ostatniemu lokatorowi (wciąż go spłaca) i oddała się pod opiekę sióstr albertynek.

– Syn często mnie tu odwiedza – dni te zakreśla w swoim kalendarzu. – Wnuki rzadziej, częściej bywa prawnuczka, śliczna, ma cztery latka – wskazuje na jedną z fotografii w jej pokoju. Ma jednoosobowy pokój, z oknem przysłoniętym szczelnie żaluzjami, łazienką. Poza łóżkiem jest biurko, szafka nocna, dwa krzesła, a w przedpokoju ciąg szaf. Mieszka w nim już jedenaście lat.

Czuje się bardzo dobrze, siostry albertynki są opiekuńcze, serwują jej dietę, wożą do lekarza. – Dzwonek mam tutaj – wskazuje przy łóżku. – O lepsze miejsce trudno. Mówimy tu po polsku, mamy codzienne msze święte w ojczystym języku, na każde święta jest opłatek, święcone. Koleżanek tu nie mam, ale czytam, czasem spaceruję, pomagam bardziej chorym. Jeszcze „babcia Stefania” może pomóc! – mówiąc, kładzie rękę na sercu.

Nigdy nie pomyślała, że doczeka 86 lat. Przeżyła całe rodzeństwo, choć z piątki była najstarsza. Nie czuje dziś do nikogo żalu, nawet do Niemców. Do głowy jej też nie przyszło, aby ubiegać się o zasiłek za zasługi w wojnie. Wypracowana w Argentynie emerytura wystarcza na opłacenie pobytu. Pisze wspomnienia – może ktoś kiedyś przeczyta o losie zapomnianego polskiego wygnańca do egzotycznego kraju, gdzie narodziło się tango…

Co począć z medalami…

– Za zasługi w II wojnie światowej otrzymałem dziesięć medali. Proszę podpowiedzieć mi co mam z nimi zrobić? Przekazałem je do tworzonego w Buenos Aires muzeum Polonii, które jednak nie może powstać… – pyta ze łzami w oczach 98-letni Leonard Wanke, lekarz ze Lwowa, który dożywa ostatnich lat nie w Maciaszkowie, ale u boku żony Marii, w San Isidro. Ma dyplom nauk medycznych Uniwersytetu Jana Kazimierza, służył mu w Polsce w pracy naukowej, podczas kampanii wrześniowej, walkach z armią Andersa na Zachodzie, a po nostryfikacji – w Argentynie, gdzie pracował jako lekarz w Instytucie Onkologicznym.

Dzięki emigracji po II wojnie światowej, w odległej o kilkanaście tysięcy kilometrów Argentynie, ożyła zainicjowana w XIX wieku polskość. Niestety, dziś już się kończy, choć nadal Związek Polaków w Argentynie zrzesza 33 polonijne organizacje, a Biblioteka Polska im. I. Domeyki w Buenos Aires jest największą na kontynencie Ameryki Południowej. Polskie korzenie ma tu nadal część społeczeństwa (ok. 170 tys.), które razem z innymi mieszkańcami tego kraju obchodzi co roku, 8 czerwca, jedyny na świecie ustanowiony przez argentyński Senat w 1995 roku – Dzień Polskiego Osadnika.

(tekst ukazał się w „Niezależnej Gazecie Polskiej”, nr 7, Warszawa, 3 lipca 2009, s.54-56)